wtorek, 25 grudnia 2012

#6- 50 twarzy Greya, E.L. James



Cześć Kochani!
Życie i brak czasu na czytanie zweryfikowało moje możliwości blogowe, mamy jednak Święta, chwilę na refleksję, posiedzenie przy kominku z dwoma kilogramami więcej za pasem i...tak! Na przewracanie kartek w książkach. 
Nie utożsamiajcie jednak świątecznego nastroju z tematem dzisiejszej notki, o nie. Kontrowersyjną pozycję, jaką chciałabym dzisiaj przedstawić pożyczyła mi Asia (dzięki!), czytając ją w pociągu z Poznania do Szczecina już planowałam co o niej powiem, znaczy- napiszę. A że pisanie mnie cholernie odstresowuje wiecie nie od dziś, wpis ten przyda się zarówno mnie, jak i, być może Wam- jeśli zastanawiacie się jeszcze czy po osławionego Greya sięgnąć warto. 

Fabuła to nie jest mocna strona pierwszej części trylogii "50 shades of Grey", którą brytyjska pisarka E.L.James (nawiasem mówiąc- przykładna żona i matka dwójki dzieci) zaczęła wydawać  w 2011 roku. Szczerze powiedziawszy, odnoszę wrażenie, że James jest fanką sagi "Zmierzch", bo niektóre wątki ewidentnie przywodzą na myśl powieści Stephanie Meyer. Tak, przyznaję się bez bicia (w kontekście Greya sformułowanie jakże adekwatne), CZYTAŁAM ZMIERZCH, i to w oryginale, jako spożytkowanie prezentu gwiazdkowego od rodziny z Anglii. Perfekcyjne odmóżdżenie. Podobieństw jest więc mnóstwo- młoda, z pozoru skromna dziewczyna (21-letnia studentka Anastasia), która o życiu wie tyle co nic, a o i miłości i seksie jeszcze mniej, napotyka na swej drodze zabójczo przystojnego i zabójczo pokręconego Christiana Greya (och, należy oczywiście wspomnieć, że facet jest milionerem, lata prywatnymi samolotami i wcale nie ma jak Hugh Hefner osiemdziesięciu lat, tylko 27). Brzmi znajomo? Facet przestrzega Anę, że jest niebezpieczny, wywołuje tym kompletnie przeciwny skutek, dziewczyna wpada po uszy, on też nie pozostaje dłużny, bo swoją zazdrością i zalotami przebija standardowy podryw, co świadczy o iskierce nadziei dla tej pary. Bajka o Kopciuszku w kolejnej słodkiej wersji? Bynajmniej.

Christian Grey to mężyczna "pięćdziesięciu odcieni szarości". Co najmniej połowę z tych odcieni stanowią jego upodobania seksualne- dużo, mocno, ostro, nietypowo. Bondage, Discipline, Domination, Submission, Sadism and Masochism (Związanie, Dyscyplina, Dominacja, Uległość, Sadyzm i Masochizm- angielski akronim BDSM)- tak, to jego świat, życie w którym może kontrolować wszystko i wszystkich, nawet w sypialni (czy może Czerwonym Pokoju Bólu). Nie potrafi zrezygnować ze swoich obsesji, a ma ich cały wachlarz do wyboru- od natręctw związanych z jedzeniem (partnerka musi jeść regularnie i dużo), przez podpisywanie umów o poufności związku, które mają moc prawną, aż po psychozę związaną z dotykaniem jego ciała.
Czy Ana zgodzi się na dziwny układ, w którym On będzie Panem, a Ona- Uległą? Zdradzanie pointy to jak zabieranie dziecku Mikołajowych prezentów, więc skupię się raczej na wartości literackiej powieści.

Język literacki u E.L.James kuleje. Jest tak prosty, że pozwala na zrozumienie książki nawet mniej wyedukowanym warstwom społecznym, co w trakcie czytania bywa bardzo wkurzające. Mnie najbardziej rozbawia określenie "moja wewnętrzna bogini" oraz "jęczę"- nie liczyłam, ale możliwe, że pojawiają się one przez przeszło 600 stron polskiego tłumaczenia najczęściej. Z drugiej strony- jeśli opisuje się orgazm głównej bohaterki co kilka stron, to jakim synonimem owe "jęki" zastąpić? Ciężki orzech do zgryzienia, ale lekcji z szukania wyrazów podobnych w słowniku języka angielskiego autorka powieści ewidentnie nie odrobiła.

Drugą kwestią jest skoncentrowanie wątku na Anie i Greyu. Poboczne nurty w książce kuleją, w zasadzie- nie występują w ogóle. Dwójka głównych bohaterów, ich marzenia, pragnienia, rozterki, dużo seksu- inne postacie występują wyłącznie jako tło dla wydarzeń studentka-milioner. Ubolewam, bo w tym kontekście książka jawi się jako jednowymiarowa i po prostu płytka.

Kontrowersja. Tak, tutaj pozostaniemy chwilę dłużej. Opisy sado-masochistycznego seksu, ociekającego perwersją, często poniżeniem...nie każdy Czytelnik jest gotowy znieść te wywody, czasem zaczynają one bawić, czasem brzydzić. Niewątpliwie jednak w głowie pojawia się kilka ważnych refleksji:
-Czy ja byłabym/byłbym w stanie nagiąć się tak dla dobra i zaspokojenia ukochanej osoby?
-Co mnie kręci, co mnie podnieca? (Do kwestii tej wrócę za chwilę)
-Jak dzieciństwo wpływa na całe nasze przyszłe życie (trauma z dzieciństwa przejawiająca się w dorosłym życiu seksualnym)
Pomimo całej pornografii i słabej fabuły zawartej w "50 shades of Grey", autorka- może świadomie, może nieświadomie- porusza bardzo ważne tabu i prawdopodobnie to właśnie dlatego jej książka osiągnęła taki sukces. Pozwala nam zastanowić się na chwilę nad faktem, że ludzkie upodobania bywają naprawdę różne, a nasze pierwotne potrzeby i żądania często bywają w cieniu, tłumione przez to, że wstydzimy się je zrealizować. Anastasia Steele, glówna bohaterka powieści, odkrywa w sobie takie pokłady seksualności, że zaczyna to ją przerażać. Co więcej, czuje podniecenie uczestnicząc w dziwnych zabawach Christiana, godząc się na ból i poniżenie...mieszanka wrażeń oszałamia. Możemy więc zastanowić się, czytając powieść E.L.James- czy mi by się to podobało? Co jest dla mnie w łóżku (i poza nim) tak zwaną granicą bezwzględną? Czy mamy granice względne? Ile jesteśmy w stanie znieść i czego jeszcze w życiu nie odkryliśmy? Jestem przekonana, że wiele kobiet i wielu mężczyzn po lekturze tej zdecydowanie erotycznej powieści zdecydowało się na eksperymentowanie i za to brytyjskiej pisarce chyba należy podziękować.

Nie zachęcam nikogo do przeczytania tej książki ani nie odradzam jej również. Bardzo daleko jej do literatury z górnej półki, ale nadaje się idealnie na podróże wszelkimi środkami komunikacji jako czytadło "lekkie", trochę gorszące, trochę wywołujące wypieki na twarzy. I trochę z drugim dnem, skłaniające do ciut głębszych przemyśleń. Ale może to tylko mnie, bo lubię nadinterpretacje. 

Na koniec cytat kolegi, kiedy powiedziałam mu, że piszę o Greyu: 
"Boże, jaka głupia książka.
Tylko fetysze gościowi w głowie i dominacja.
Nawet ja chcę więcej czułości.
I jak można opisywać takie kłamstwa, że kobieta po seksie zemdleje z ekstazy?! PO TYLU ORGAZMACH?!
Autorka musiała być naprawdę niedopieszczona przez całe życie, żeby takie bajki wymyślać." (Tomasz, made my day)

WESOŁYCH ŚWIĄT!

PS: Mój Mikołaj spełnił moje oczekiwania i przyniósł mi "Los powtórzony" ukochanego Janusza Leona Wu. Czekajcie na notkę! Pozdrawiam bardzo ciepło.




sobota, 3 listopada 2012

#5- Nostalgia Anioła, Alice Sebold


Permanentnie uciekający czas, czyli tik-tak, zegarek tyka, a ja wciąż nie mam okazji wybrać się do księgarni. Mogę Wam za to polecić melancholijną lekturę na dłuższy jesienny wieczór, nie wiem czy poczujecie się po niej lepiej, czy gorzej, ale wyciąganie z chandry to nie moja broszka (no, może troszeczkę, drzwi mam zawsze otwarte i dużo herbaty też się znajdzie). Jestem od polecania książek godnych uwagi. W jakimś przebłysku, rzucie oka na półkę, przypomniałam sobie o powyższej pozycji. 

Miejsce "pomiędzy", nie czyściec, nie piekło, nie niebo, chociaż najbliżej mu chyba do nieba właśnie. Spełnienie wszelkich życzeń, kreowanie nowej, fantazyjnej rzeczywistości, w której możesz mieć wszystko, czego zapragniesz. Oprócz...no właśnie. Normalnego, ziemskiego życia. Co raz śmierć zabierze, tego nawet najlepszy Bóg nie zwróci.
Na tle takiej właśnie konwencji przedstawiona jest główna bohaterka książki Alice Sebold, Susie Salmon. Kiedy Susie mówi do nas, czytelników- jest już martwa. Brutalnie zgwałcona i zamordowana przez sąsiada w wieku zaledwie czternastu lat, okupuje przestrzeń niczyją, jest duchem, tytułowym aniołem, który ze swojej prywatnej chmurki przygląda się rodzinie i dawnemu życiu. Stara się im pomóc, czasem ostrzega przed niebezpieczeństwem, chce, aby odkryli prawdę o jej śmierci (tak jak większość psychopatów sąsiad-pedofil sprytnie zaciera ślady).  Przede wszystkim jednak dziewczynka tęskni: za młodszym braciszkiem pytającym nieustannie "Gdzie jest Susie?", za matką, która popada w depresję, za ojcem, który współpracuje z policją i jako pierwszy przyjmuje do świadomości myśl, że zaginiona córka nie żyje. Zazdrości młodszej o kilka lat siostrze, która ma okazję przeżyć przygody dorastania, idzie z chłopakiem na randkę do kina, planuje przyszłość- rzeczy, które Susie zostały brutalnie odebrane. Ze swojego "pomiędzy" obserwuje pierwszą nastoletnią miłość, wspomina ich pierwszy i jedyny pocałunek, chce przeżyć więcej, więcej, więcej. A może zdarzy się cud i chociaż na chwilę uda jej się powrócić na niebieską planetę? Wiara czyni dużo. Nawet aniołom należy się przecież krótka chwila ludzkiego szczęścia. 

Autorka książki wie, co opisuje, będąc w wieku podobnym do bohaterki, sama została zgwałcona. Powieść stanowi próbę rozliczenia z własnych traum oraz (jak odnoszę wrażenie) podziękowania, że jej osobista koszmarna historia zakończyła się mimo wszystko lepiej, niż historia Susie. Nie mogę powiedzieć, że "Nostalgia" to książka smutna. Na pewno-skłania do refleksji, na pewno- wywołuje łzy (przynajmniej u osób, które się wzruszają na filmach i książkach, ja do takich osób zdecydowanie należę i nie wstydzę się tego oficjalnie przyznać), ale niesie ze sobą jakieś pozytywne przesłanie. Uczy, że dopóki mamy to ziemskie życie, powinniśmy je wykorzystywać do ostatniej kropelki, bo nigdy nie wiemy co spotka nas za rogiem, wracając z uczelni czy, tak jak Susie Salmon, na polu kukurydzy i to z ręki osoby znajomej. 
Mówiąc bardzo kolokwialnie, pozycja mądra, "ładna", idealnie dopasowuje się do klimatu ostatniego, listopadowego święta. 
Polecam serdecznie. 
Z pozdrowieniami, czerpcie swoje życie garściami, 

Karolina

piątek, 19 października 2012

#4-Mendoza in progress



Okej, zaniedbuję się bardzo mocno z pisaniem. I na czytanie nie mam czasu tym bardziej, toteż dzisiaj krótko, raczej z pytaniem niż z recenzją. Ale coś wrzucać trzeba, bo wchodzicie, czytacie, a tu nihil novi. Thanks God that's Friday! Relaksujmy się

Trafiła w moje ręce ta powyższa książeczka, stanęłam na jej 150-tej stronie, poczytując głównie w autobusach/pociągach/komunikacji miejskiej. Mendoza jak Mendoza- jego styl trzeba lubić, żeby czytać. Na początku ciężko brnęłam przez stronniczki, ale potem akcja nabiera tempa. I oto pytanie do Was: czy ktoś zetknął się z "Miastem Cudów" i może na jego temat wypowiedzieć się pozytywnie bądź negatywnie? Książka nie jest moja i nie wiem czy będę miała czas ją dokończyć, dlatego wolę zapytać. Warto, anybody?

Pozdrawiam Was bardzo piątkowo, bawcie się dobrze na imprezach, nie pijcie za dużo, a w sam raz! Niedługo jakiś konkret, obiecuję. 

PS: Nuta niezawodna na początek weekendu.



środa, 10 października 2012

#3 Nocny bawół, Guillermo Arriaga



Jak na nowo stworzonego bloga czytelniczego mam zaskakującą częstość dodawania nowych postów. Doprawdy, między mikrobami, patomorfą, immunami i snem nie starcza czasu na czytanie "normalnych", mało specjalistycznych książek. A tym bardziej na opisywanie ich. Sięgnęłam więc do zasobów swego beletrystycznego uwielbienia i wyciągnęłam z nich książkę, którą swojego czasu zakupiłam za całe pięć złotych polskich w hipermarkecie na tzw. "taniej książce", a która od pierwszego przeczytania (czytałam chyba ze 3 razy) bardzo zapadła mi w pamięć.
Dzisiaj krótko, kiedyś trzeba się wyspać. 

Czym jest szaleństwo? Jak je zdefiniować, a może przede wszystkim- jak w nie nie popaść? Jak radzić sobie z obłędem osoby bliskiej? Odpowiedzi na te pytania nie są domeną książki Arriagi, autora znanego głównie ze scenariuszy filmowych (jeśli kojarzycie "21 gramów" to jesteście na dobrym tropie), ale tematykę psychiki pisarz próbuje nam zdecydowanie przybliżyć. Bohaterowie "Nocnego bawoła"- Gregorio, Tania i Manuel są uwikłani w przedziwną relację męsko-damską, przyjacielsko-miłosną, dość standardowy i oklepany trójkąt. W figurze tej występuje jednak jeden drobny dysonans. Gregorio to człowiek chory, cierpiący na psychozy, zamknięty w szpitalu psychiatrycznym, a po wyjściu z niego- samobójca. Jego śmierć nie jest jednak pointą ani zamknięciem historii. Nie, mili państwo, to dopiero początek, który bardzo skomplikuje życie pozostałej dwójki.

Mamy więc zdradę i jej konsekwencje. Gregorio zza grobu woła do Tanii i Manuela, nie dając im szansy na wreszcie jawny związek i spokojną kontynuację romansu. Robi to na różne sposoby, ujawniając przy okazji sekrety, które bardzo komplikują życie bohaterów. Umarli z reguły nie mówią, u Arriagi robią mały wyjątek. W jaki sposób? Trzeba przeczytać i przekonać się samemu. 

Pomijając warstwę dreszczykowo-miłosną, Guillermo stawia na ukazanie powolnej drogi spadku człowieka z krawędzi szaleństwa w czarną otchłań. Oraz z krawędzi życia w obłęd. Dodatkowo uświadamia nam, że często nie zdajemy sobie sprawy, kto jest dla nas prawdziwym zagrożeniem. Okazuje się, że największym jesteśmy dla siebie my sami.

Powieść czyta się dobrze, akcja dzieje się w czasach współczesnych, w Mexico City. Znajdziemy w niej wszystko, co według badań psychologów pociąga tłumy- miłość, seks, trochę przemocy. Lepiej przeczytać jest książkę, niż obejrzeć film zrealizowany na jej podstawie. Ja dotrwałam chyba tylko do czterdziestej minuty, kiedy zdecydowałam się na seans z ekranizacją, dlatego zdecydowanie nie polecam tej formy oceny historii. 

Warto, warto, warto. "Nocny bawół śni o nas".

Pozdrawiam, Karolina.

PS: Nie sugerujcie się godziną, na moim zegarku jest 21:56, a nie krótko po 12. Prawdopodobnie wg mojego blogspota mieszkam w Stanach Zjednoczonych...cóż, może wróży mi dobrą przyszłość. 

poniedziałek, 1 października 2012

#2- Marzenie Celta, Mario Vargas Llosa



Zaczynam nietypowo, nie od mocnego strike'a w czytelnika i recenzowania bardzo popularnych ostatnio szwedzkich kryminałów czy kolejnych części "Gry o tron" (spokojnie, jeśli czas i partia pozwolą będzie miejsce i na takie popularności). Nie zaczynam też od książek, które kocham najbardziej- za długo by o nich pisać, jak na pierwszą "poważną" notkę. We wprowadzeniu do bloga wspomniałam, że otrzymacie ode mnie fabularyzowaną powieść biograficzną, zaskakująco wciągającą i dość poruszającą. Chyba, że wiecie już o świecie tyle, że nic nie potrafi Was zaskoczyć bądź zniesmaczyć. Albo po prostu nie lubicie Murzynów, Mulatów i wszelakiej inności. Albo też nie leży Wam trudny język i dużo opisów (również nie jestem fanką prozy a la Orzeszkowa, ale co tu robić, dla dobra ksiażki można się poświęcić). Innymi słowami i przechodząc do meritum, przedstawiam Wam Marzenie Celta peruwiańskiego noblisty Maria Vargasa Llosy

Autora możecie kojarzyć z "Szelmostw niegrzecznej dziewczynki" czy "Święta Kozła". W zasadzie większość jego twórczości ma wyraźny związek z polityką i dokumentuje obrazy dominacji jednostek, hierarchię władzy czy buntu przeciw reżimom. Południowiec oddaje te klimaty tak dobrze, że w roku 2010 został uhonorowany Nagrodą Nobla za całokształt twórczości. Osobiście twierdzę, że do przyznania tego wyróżnienia bardzo przyczyniła się powyższa pozycja (wydana, notabene, również w 2010). 

Tytułowy Celt to nie postać z mitologii i legend, jak mogłoby się wydawać. U Llosy "marzy" ktoś o wiele bardziej nam współczesny- Roger Casement, żyjący na przełomie XIX i XX wieku w Irlandii (wtedy pod panowaniem rządu brytyjskiego) bojownik o prawa człowieka, konsul znany z opublikowania raportów dotyczących wykorzystywania i torturowania czarnoskórych w Kongu oraz Południowców pracujących przy zbieraniu kauczuku w Peru. Odznaczony tytułem szlacheckim, potem pozbawiony go za zdradę Wielkiej Brytanii i kolaborację z Niemcami podczas I wojny światowej. Prawdopodobnie homoseksualista, którego dzienniki zawierające opisy śmiałych scen erotycznych zostały odkryte i upublicznione, by pogrążyć go w oczach konserwatywnych środowisk nacjonalistów irlandzkich; skazany na karę śmierci. Książka stanowi zapis życia Rogera, poczynając od dzieciństwa i kontekstu kulturowego, w którym się wychował, a który wpłynie na jego późniejsze działania na rzecz wyzwolenia Irlandii spod jarzma Korony Brytyjskiej. Seksualny diabeł i zdrajca czy bohater i patriota? Llosa nie udziela na te pytania jednoznacznej odpowiedzi.


Do pozycji peruwiańskiego pisarza możemy się z początku nie przyzwyczaić czy też wręcz zrazić. Napisana jest językiem trudnym, pełnym dawniejszych wyrazów i zwrotów, tekst jest dość monotonnym zapisem, podobnym do notek biograficznych w podręcznikach historycznych, a dialogów nie uświadczamy zbyt wiele. Wystarczy jednak przebrnąć przez kilkadziesiąt pierwszych stron, by dać się porwać fascynującemu i przerażającemu zarazem obrazowi zła, jakie potrafi wyrządzić człowiek bliźniemu. Kongo i Peru zdarzyły się w czasach Casementa naprawdę, a w naszych czasach również je spotykamy, na całym świecie, w Chinach, Syrii, Egipcie, na Białorusi czy w Korei Północnej. Ludzkie okrucieństwo nas otacza. Irlandczyk z powieści Llosy jako jeden z nielicznych sobie współczesnych wytoczył mu walkę i za to chwała. Z drugiej strony medalu widzimy jego słabości, czytamy o przygodach z młodymi chłopcami, wyuzdanym seksie z męskimi prostytutkami czy erotycznych fantazjach Rogera. Patrzymy na zdrajcę obalającego rząd, dzięki któremu się znacznie wzbogacił i dla którego przez wiele lat pracował.

Powieść Peruwiańczyka to majstersztyk gatunku fabularyzowanego dokumentu. Po mistrzowsku i wiernie przedstawia fakty z życia bohatera, dając przy tym pole do popisu fantazji własnej odnośnie niejasnych losów Rogera Casementa. Mnie wciągnęła bardzo, choć nie przypuszczałabym z początku, że właśnie tak się stanie. Podoba mi się podejście autora do opisywanej postaci. Nie ocenia. Nie osądza, nie prosi o to nawet Czytelnika. Daje do myślenia i wielu rzeczy po prostu nie dopowiada. 

Mario Vargas Llosa udowadnia nam, że człowieka nie da się zdefiniować i wsadzić do szufladki "czerń" bądź "biel". Przecież nawet księżyc ma swoją ciemną stronę.


Pozdrawiam, Karolina.

niedziela, 30 września 2012

#1

Nie jestem nowicjuszką jeśli chodzi o blogowanie, ale to, co rozpoczyna się tutaj razem z pierwszym wpisem, jest dla mnie świeże i nowe.
Forget love, fall in books. Trochę przewrotnie, trochę nieprawdziwie. Pół na pół, pół żartem, pół serio. Forget love- opcjonalnie, bo miłość i książki godzić w życiu trzeba, tak samo jak miłość do książek miło jest dzielić z drugą połówką. 
Fall in books-to już konieczność, jeśli nie lubicie czytać, to ewidentnie nie jest miejsce dla Was. Nie macie po prostu czego tu szukać. 

Dlaczego akurat o książkach? Dlaczego nie o muzyce, teatrze, filmach, modzie, imprezach i wszystkim innym, co wypełnia mój czas wolny? 

Odpowiedź bardzo prosta.

Muzyki w dzisiejszych czasach słucha każdy. Lepszej, gorszej, o gustach się teoretycznie nie powinno dyskutować (ani dzielić ludzi na podkategorie, patrząc na nich przez pryzmat muzyki, jakiej słuchają- naczelna przywara autorki tejże strony).
Wielu wypowie się też o filmach (nawet jeśli ich jedyną stycznością z nimi jest telewizja publiczna i dwa wyjścia do kina na rok).
Teatr, opera, filharmonia- ze smutkiem stwierdzam, ze dotarłabym może do kilku osób, które zadowoliłaby ta nisza sztuki. 
A kolejną Kasią Tusk wrzucającą swoje śliczne stylizacje zostać nie zamierzam.


Tyle, jeśli chodzi o wprowadzenie. 
Na kolejną notkę przewidziałam recenzję jednej z lepszych książek, jakie miałam okazję przeczytać w wakacje, jest ona najlepszym przykładem tego, jak nie warto zniechęcać się po przeczytaniu kilku pierwszych stron; jak nie oceniać książki po okładce i jak polubić powieść para-biograficzną. (sic!)

Będzie oczywiście bardzo subiektywnie.