poniedziałek, 4 lutego 2013

#7- Mankell sypia z "Córką Dziwki"


Cześć Czytający!
Z okazji braku problemu trapiącego każdego studenta (zaczyna się na S, kończy na A, można dopisać środkowe litery, tworząc nawet wulgaryzmy), wzięłam się ostro za czytanie. Odwiedzając fajne szczecińskie miejsce - Książnicę Pomorską- wypożyczyłam sobie 6 pozycji kierując się zasadą "Co wpadnie ci w oko, to musi wpaść w rękę". Zaczęłam od swojej ulubionej prawej strony wypożyczalni (księgi autorów innych niż Amerykanie tudzież Anglicy), półka: autorzy niemieccy, ot taka cieniutka książeczka Christine Grain przykuła moją uwagę. Stwierdziłam, że gdzieś słyszałam już o tym tytule i może warto przekonać się o co szum się rozchodzi. Wzięłam. 

Wydanie kieszonkowe, format czytany znakomicie. Język? Ni górnolotny, ni prostacki. Normalny. Rodzaj powieści: dramat obyczajowy. Narracja: trzy osoby w pierwszej osobie. Czyli rozdzialiki książki opowiadane z perspektywy głównych bohaterów, ich osobiste wrażenia i przemyślenia. Taka typowa literacka "życióweczka", do których miewam zdecydowaną słabość. 
Tytułowa "Córka dziwki", Maria, już na pierwszych kartach książki definiuje siebie jako osobę bez skrupułów, bardzo atrakcyjną, a zarazem hardą kobietę, której celem jest wymazanie przeszłości i wielka kariera, zdobycie poklasku i władzy. W swoich działaniach nie cofa się przed niczym- liczne romanse z żonatymi mężczyznami, manipulacja, szantaż i oszustwo- tak mniej więcej wygląda jej życie; jedyny rodzaj miłości jaki zna to okaleczona forma uczucia od matki, prostytutki, obecnie umierającej gdzieś w przytułku. I nie żeby jakoś bardzo to Marię obchodziło, bo przecież stara dziwka i alkoholiczka zasłużyła sobie na ten los. 
Jak to zwykle w takich opowieściach bywa, jeden krótki moment zmienia dalszy bieg historii bohaterki. Poznanie Leona- lotnika, męża Anny, brata Maksa (kochanka Marii) wyzwala w niej nieoczekiwane i nieznane kłębowisko emocji. Nie myślcie jednak, że cudownie niczym, nie przymierzając, ksiądz Robak z "Pana Tadeusza" stanie się nagle człowiekiem społecznie określanym jako "przyzwoity". Gdzie wiele uczuć, tam walka staje się jeszcze bardziej bezwzględna.

Jeżeli lubicie książki obyczajowe, o układach międzyludzkich i emocjach, to dobra pozycja na jeden długi, lutowy wieczór. Najbardziej podobała mi się chyba pointa, bo nie przyniosła happy endu. Powieść nie skończyła się naiwnie szczęśliwie, czyli tak jak większość pozycji traktujących o miłości w wymiarach wszelakich. Dlatego wystawiam ocenę pozytywną, takie 6,5/10 . Mocne. 

Spacer od "autorów niemieckich" w głąb Książnicy doprowadził mnie do "Skandynawii". A tu już raj dla miłośników kryminałów. Czyli na przykład dla mnie. 


Okej, przyznaję ze wstydem, że to pierwsza pozycja Mankella na którą natrafiłam. Jedynie wersje telewizyjne przygód Wallandera obiły się kiedyś o oczy. A to i tak dawno temu i nieprawda...ale skoro Szwed, to książki z dreszczykiem pisze nieźle! Tak właśnie założyłam i się nie rozczarowałam.

Lubię klimat skandynawskich morderstw, śniegi, lasy, lód. Poczucie kompletnego osamotnienia, mrok, tajemnica...to wciąga. Dlatego też uważam taką scenerię za perfekcyjną do rozegrania zbrodni, w wyobraźni autora oczywiście. 
Nie inaczej w powyższej książce- morderstwo samotnie mieszkającego emerytowanego inspektora policji otwiera istną Puszkę Pandory związaną z przeszłością ofiary. Nazistowskie Niemcy we współczesnej Szwecji, komplikacja tropów, druga ofiara, brak motywu...i dwóch policjantów próbujących rozwikłać zbrodnie. Jeden- z obowiązku, drugi- dla zabicia czasu i czarnych myśli, gdyż niedawno dowiedział się o poważnej chorobie. Postawa jak najbardziej dla mnie zrozumiała; najlepszym sposobem na problemy, które od nas nie zależą jest zaangażowanie się w coś innego bardzo mocno, tak, by mogło nas pochłonąć bez reszty i pozbawiło myślenia. Tak jak bohater "Powrotu...". 

Dobry kryminał to dla mnie taki, który wciąga i pozycja Mankella zdecydowanie spełnia ten wymóg. Zakończenie nie było co prawda zaskoczeniem- miałam swój typ mordercy- ale ostatnio zdarza mi się to coraz częściej. Dochodzę do wniosku, że po przeczytaniu pewnej ilości książek sensacyjnych człowiek wykształca w sobie coś a'la "zmysł detektywa", intuicję i od pewnego momentu po prostu potrafi przewidzieć końcówkę sprawy.
Tak czy inaczej, ciekawa fabuła "Powrotu nauczyciela tańca" sprawiła, że pochłonęłam go dość szybko i sprawnie, pomimo rzekomych 500 czy 600 stron. Do pana Henninga na pewno jeszcze wrócę!