poniedziałek, 2 września 2013

#10 - Ciężar czy lekkość? "Nieznośna..." Kundery


Człowiek nigdy nie może wiedzieć, czego ma chcieć, ponieważ dane mu jest tylko jedno życie i nie może go w żaden sposób porównać ze swymi poprzednimi życiami ani skorygować w następnych.


Postawmy sobie jednak pytanie- czy możemy tłumaczyć wszystkie swoje rozterki tą właśnie zasadą? Czyż nie jest to próba usprawiedliwienia samego siebie, swojego lęku przed podjęciem złej decyzji, lęku przed zmianą czegokolwiek w swoim życiu? 

Miało być kompletnie o czym innym. 
Miało być o książkach, które czytam ostatnio. 
Tak sobie jednak pomyślałam, że z okazji dziesiątej notki (rozwój bloga idzie mi generalnie jak krew z nosa) może napisałabym o powieści, która należy do grona moich ukochanych. Zakręty myślowe przybierają różnego rodzaju formy zdecydowanie nie "letnie", wraz z nastaniem jesieni powraca coraz więcej pytań, a wśród wielu, na które nie miejsce tutaj, pozostaje wciąż to jedno. Ciężar czy lekkość? 

Najsłynniejsza powieść Kundery jest zdecydowanie metafizyczna. Traktuje o miłości, kruchości życia, cenie ludzkich wyborów, a wszystko to na tle szalejącego komunizmu. Głównym bohaterem jest Tomasz, lekarz ze specjalizacją z chirurgii, który prowadzi bardzo bogate życie seksualne. Jego rozwiązłości nie zmienia nawet pojawienie się życiowej partnerki Teresy. Co ciekawe, jest ona poznaną przypadkowo kelnerką w jakiejś zapyziałej wiosce, która przyjeżdża do Tomasza z jedną tylko walizką w rękach,  mieszczącą być może całe jej dość nędzne życie. Pech sprawia, że dostaje gorączki, a gospodarz stara się nią zaopiekować najlepiej jak potrafi. Przypomina mu ona dziecko, które ktoś wsadził do koszyka i puścił na wodę samopas. Jednakże..."Metafory są rzeczą niebezpieczną. Z metaforami nie należy igrać. Miłość może się narodzić z jednej metafory." . Ta w zasadzie obca kobieta zostaje nagle obdarzona bardzo silnym uczuciem. Czy dziwi to nas, czytelników? Dlaczego miałoby dziwić. Miłość rodzi się samoistnie i w sposób dość niepojęty, rzadko możemy wymienić powody, dla których kogoś kochamy, raczej funkcjonujemy na zasadzie "pomimo wszystko". I, co najważniejsze... we all begin as strangers. 

Dalej są rozważania. O duszy, o ciele. O życiu. Dużo filozofii. Fabuła skupia się co prawda na postaciach głównych bohaterów, na zazdrości Teresy o wszystkie Tomaszowe kochanki, światło reflektora Kundery pada też na jedną z nich-malarkę Sabinę, która romansuje z żonatym Franzem, nie chce jednak wiązać się z nim na stałe. Poznajemy charaktery i dylematy każdego z wymienionych, oceniamy ich decyzje, które będą rzutowały na całe dalsze życie. Wątkiem nieco bardziej przyziemnym jest kwestia bytu w państwie bloku wschodniego, problemy Tomasza z partią, zdegradowanie go do pozycji prowincjonalnego doktora, a nawet podjęcie przez niego pracy fizycznej, oczywiście nie w zawodzie. 
Książka kończy się...cóż, nie spojleruję, nie oczekujcie jednak wielkich fajerwerków, a raczej prozy życia. Dla mnie napisy końcowe wybrzmiewają bardzo estetycznie. Zakończenie jest po prostu smaczne i całkiem ładnie spina całą powieść w całym jej ponadfabularnym wydźwięku. 

Bo fabuła w "Nieznośnej lekkości bytu"siłą rzeczy gra drugie skrzypce.
Smaczkami są poszczególne zdania, które skłaniają nas do refleksji, rozważań, ustosunkowania się do nich tak, jak uważamy za słuszne. Pojedynczo i wyrwane z kontekstu brzmią one jak zbiór najprzedniejszych myśli i cytatów. Tak pisać potrafi tylko Kundera. Nie każdemu przypadnie ta proza do gustu. Brak tu pościgów, super akcji i nagłych zwrotów wydarzeń.
Jest ciężar, jest lekkość, przeplatają się one nierozerwalnie. To musimy chyba sobie uświadomić. 
Bardzo ciężko jest żyć lekko, nie ponosząc odpowiedzialności za swoje życie, idąc na łatwiznę i bojąc się poszerzenia perspektywy. 
Lżej bywa czasami znosić ciężary, które są konsekwencją naszego wyboru. A ten należy zawsze do nas. 
Pozdrawiam wrześniowo, 
Karolina

sobota, 6 lipca 2013

#9- American Psycho, Bret Easton Ellis



Na początku był film, a film był od reżyser Mary Harron, z Christianem Balem w roli głównej i tytułowej. Jako otwarcie zdeklarowana wielka fanka tegoż aktora nie mogłam podarować sobie powyższej pozycji. Nie lubię zaczynać od ekranizacji, bo odbierają one niejako radość z czytania i przewidywania dalszych losów, tutaj jednak kino zachęciło mnie do powieści. Historię już znałam, chciałam sprawdzić, jak podał ją nam w oryginale Bret Easton Ellis. Ciężko powiedzieć, że smacznie i na pewno nie słodko. Tej kuchni nie polecam osobom o słabych żołądkach i bujnej wyobraźni. Kucharza na pewno nie zatrudniłaby Magda Gessler, książkę przeczytałam jednak jak w transie, co kilka stron przerywanym grymasem na twarzy. Oto co serwuje nam przedstawiciel pokolenia X. 

Nowy Jork, piękne lata osiemdziesiąte. Wyobraź sobie, że jesteś posiadaczem świetnej posady jako doradca finansowy. Masz bajeczne mieszkanie, piękną i bogatą narzeczoną. Chadzasz do najdroższych restauracji i klubów, stać cię na to. Wyglądasz jak młody bóg seksu, kobiety za tobą szaleją, łatwo je zdobywasz. Codziennie dbasz o formę i swoje ciało- masz na to czas, praca nie zajmuje ci całego dnia. Jesteś psychopatą i mordercą. I niezmiernie to lubisz. 
Bohater powieści "American Psycho" Patrick Bateman ma życie, za jakie wiele osób dałoby się pociąć. No, może niekoniecznie jemu, jego ofiary kończą w naprawdę paskudny sposób. Tak czy inaczej, zazdrość wywoływałyby markowe garnitury, piękne kobiety i przede wszystkim-pieniądze. Lekkość bytu bardzo zarysowana, ale zdecydowanie nieznośna. 
Presja jest bowiem przeogromna. Tak jak głosi tytuł jednego z największych przebojów Daft Punk- "Harder, better, faster, stronger", tak trzeba dążyć do samorealizacji, zwłaszcza na Wall Street. Bardzo stresująca i frustrująca rzecz, a napięcie trzeba przecież jakoś rozładowywać. Seks przestaje wystarczać. Perwersja i brutalność- to już bardziej wyczerpujące. Drastyczny mord- bingo!
Kiedy więc ktoś zdenerwuje Patricka, posiadając ładniejszą wizytówkę, lepszy garnitur, rezerwując stolik VIP w lepszym lokalu albo podrywając fajniejszą laskę- musi się zrelaksować. Najczęściej "bawi się" z prostytutkami albo poznanymi przygodnie dziewczynami z nocnych klubów. Czasami zdarza mu się zaprosić znajome na kolację, która przeradza się w ich ostatnią wieczerzę. Wyrzuty sumienia? Nie skrywają się pod maską normalności. Obłęd pomieszany z beznamiętnością. I dokładne zacieranie śladów po swoich zbrodniach, to pozwala mu przetrwać w betonowej dżungli. 

Powieść czyta się dość ciężko z kilku względów. Opisy przedstawiane przez Ellisa są makabryczne, dlatego  mogą przyprawić niektórych o głęboki niesmak. Ciężko zresztą pozostać obojętnym na obrazy, które rozpościera przed nami autor. Od pierwszoosobowego narratora (czyli Batemana) bije kompletny brak szacunku dla jakichkolwiek wartości. Przedmiotowe przedstawienie kobiet przyniosło zresztą po wydaniu "American Psycho" wiele protestów ze strony środowisk feministycznych. Książka stanowi w zasadzie zbiór migawek opatrzonych tytułami, z zachowaną chronologią i zarysowaną fabułą, lecz mimo wszystko- trochę bezładnie przeplatających się scen z zakresu zwyczajnej historii faceta w swoich najlepszych latach, ostrej pornografii i najgorszego horroru  Nużące bywają również sceny bez konkretnej pointy- zbiór wypowiedzi bohaterów w restauracjach, lokalach czy też przemyślenia głównego bohatera dotyczące np. dyskografii Whitney Houston (sic!). Pomijając wszelkie niedogodności, książka jednak niezdrowo wciąga. Chcemy wiedzieć co Patrick zrobi dalej i jak daleko jest w stanie się posunąć. 

Przeraża w swej brutalności, lecz zachwyca psychologicznie. Klasyk nurtu transgresywnego ("transgresja"-pojęcie z psychologii odnoszące się do przekraczania granic). Niekoniecznie na gorącą plażę i do drinka z palemką, ale warty uwagi portret współczesnego mężczyzny biorącego udział w wyścigu szczurów, któremu zwyczajnie odbija. Jest kimś? Tak naprawdę jest nikim. 
Pozdrawiam. 

środa, 5 czerwca 2013

#8-Prędzej świnie zaczną latać, Mark Blake


Cześć Kochani! 

Jestem najgorszą blogerką na świecie, jeżeli chodzi o częstotliwość dodawania postów. Pewnych rzeczy człowiek jednak nie jest w stanie przeskoczyć. Wracam po 4 miesiącach przerwy w pisaniu, co ciekawe-akurat w sesji zawsze znajduję czas na milion rzeczy, na które normalnie go nie posiadam. Wracam po 4 miesiącach z pozycją, którą nabyłam już dawno, dopiero teraz jednak miałam okazję przyswojenia. Panie, panowie, chłopcy, dziewczęta, ludzie wszelakich ras, orientacji i wyznań- przedstawiam Wam biografię zespołu kultowego; zespołu, który w moim mniemaniu zmienił oblicze muzycznego świata. Zespołu, który zdecydowanie zmienił moje pojmowanie muzyki jako rzeczy totalnej, kompletnej i ponadczasowej, zespołu, którego słucham od jakichś 7 lat i ZAWSZE do niego wracam, o którym wiedziałam już dużo, a dzięki tej przeszło pięćsetstronnicowej książce dowiedziałam się jeszcze więcej. Po prostu Pink Floyd.

Nie jest moim jednak celem wynoszenie pod niebiosa ulubionego bandu, a rzetelna ocena historii, jaką Mark Blake, Brytyjczyk (jakżeby inaczej) przedstawił w "Pigs might fly: The inside story of Pink Floyd". Zacznę może od tego, że dzieło powala rzetelnością odnośnie dat, faktów i sprawdzenia wszelkich możliwych legend krążących o kilku facetach z Cambridge, często tworzonych przez nich samych. Jak na dobrego biografa przystało, angielski krytyk muzyczny podkreśla, które historie mogą być grubo przesadzone, a w które możemy śmiało uwierzyć. Dzieło nie koncentruje się tylko na samych Floydach, lecz również całej ich ekipie,  menadżerach, technikach, przyjaciołach od "kwasa" czy ze szkoły, słowem: wszystkich ludzi, który wywarli jakikolwiek wpływ na twórczość Brytyjczyków. Nazwisk przewija się w tej książce sporo, lecz są one podane w sposób przystępny, z objaśnieniem okoliczności, w których zetknęli się oni z którymkolwiek członkiem grupy. Ich słowa, często cytowane w tej opowieści, dają nam szersze i bardziej obiektywne spojrzenie na Pink Floyd niż kiedykolwiek. 
Story zespołu opowiedziane jest "from the very beginning", Blake nakreśla dzieciństwo chłopców, którzy zmienili oblicze rocka, ich początkowe plany, ambicje i zapatrywania na przyszłość. To ważne, bo pozwala zrozumieć czytelnikowi fakt: dlaczego akurat ten skład? Dlaczego stary przyjaciel David Gilmour po kilku latach funkcjonowania zespołu zastępuje frontmana i wizjonera Syda Barretta? Temat Syda jest zresztą wątkiem poruszanym w "Prędzej świnie..." dość dogłębnie. Narkotykowy upadek tego ekscentryka, malarza, pomysłodawcy pierwszych muzycznych idei Pink Floyd i geniusza w swoim nowatorstwie zajmuje sporą część książki. LSD czy schizofrenia? Na to pytanie do dzisiaj, zwłaszcza po śmierci Barretta odpowiedzi nie poznamy...

Kultura podziemia i hippisowska to kolejne rzeczy, na które warto zwrócić uwagę podczas czytania Marka Blake'a. Tło czasów, w których zaczynali tworzyć, a potem rozwijali się Floydzi, jest nakreślone w powyższej pozycji perfekcyjnie i nie ma miejsca na żadną ściemę. Są narkotyki i psychodeliczne tripy, napalone groupies, styl życia znany szeroko jako "peace and love", a wszystko to okraszone zdjęciami członków grupy oraz ich przyjaciół, często z prywatnych albumów. Klimat tamtych szalonych lat 60' i nieco poważniejszych 70' odbiera się znakomicie. 

Analiza biograficzno-płytowa nie pozostawia czytelnikowi zbyt wielu pytań i pól do domysłów, co dla tejże książki jest wielkim plusem. Ciekawie czyta się, w jakich okolicznościach (często naprawdę zaskakujących) powstawały poszczególne krążki i utwory, które z nich artyści cenią do dziś, a z których śmieją się i postrzegają jako wielką chałę (wprost przeciwnie do mnie, bo ja np. Atom Heart Mother stawiam na wysokim 6 miejscu wśród moich Top płyt Pink Floyd). Brytyjski krytyk muzyczny nie szczędzi też nam informacji odnośnie życia prywatnego grupy, nakreśla charaktery każdego z członków, pokazuje, jak latami narastał konflikt między Rogerem Watersem a resztą zespołu i dlaczego w latach 80' walczył on sądownie o prawa do nazwy Pink Floyd. Prywaty jest tyle, ile trzeba- nie za dużo, żeby nie przeważyła nad faktami ważnymi z muzycznego punktu widzenia, a na tyle, by jeszcze bardziej przykuć uwagę fana. 

Podsumowując, pozycja zdecydowanie OBOWIĄZKOWA dla każdego melomana, któremu pionierzy rocka psychodelicznego czy też progresywnego nie są obcy. Ludzi, których z dyskografią Pink Floyd nic nie łączy, pewnie nie zaciekawi w takim stopniu, w jakim zaciekawiła mnie, ale z punktu widzenia literacko-czytelniczego: jest to książka dobra. Czyta ją się, jak na biografię, bardzo sprawnie, wciąga od pierwszych stron, akcja toczy się żywo, nie ma cenzury. Zdecydowanie polecam!

Na koniec bonus. Jeden z moich ulubionych koncertów:


So I throw the windows wide and call to you across the sky.

poniedziałek, 4 lutego 2013

#7- Mankell sypia z "Córką Dziwki"


Cześć Czytający!
Z okazji braku problemu trapiącego każdego studenta (zaczyna się na S, kończy na A, można dopisać środkowe litery, tworząc nawet wulgaryzmy), wzięłam się ostro za czytanie. Odwiedzając fajne szczecińskie miejsce - Książnicę Pomorską- wypożyczyłam sobie 6 pozycji kierując się zasadą "Co wpadnie ci w oko, to musi wpaść w rękę". Zaczęłam od swojej ulubionej prawej strony wypożyczalni (księgi autorów innych niż Amerykanie tudzież Anglicy), półka: autorzy niemieccy, ot taka cieniutka książeczka Christine Grain przykuła moją uwagę. Stwierdziłam, że gdzieś słyszałam już o tym tytule i może warto przekonać się o co szum się rozchodzi. Wzięłam. 

Wydanie kieszonkowe, format czytany znakomicie. Język? Ni górnolotny, ni prostacki. Normalny. Rodzaj powieści: dramat obyczajowy. Narracja: trzy osoby w pierwszej osobie. Czyli rozdzialiki książki opowiadane z perspektywy głównych bohaterów, ich osobiste wrażenia i przemyślenia. Taka typowa literacka "życióweczka", do których miewam zdecydowaną słabość. 
Tytułowa "Córka dziwki", Maria, już na pierwszych kartach książki definiuje siebie jako osobę bez skrupułów, bardzo atrakcyjną, a zarazem hardą kobietę, której celem jest wymazanie przeszłości i wielka kariera, zdobycie poklasku i władzy. W swoich działaniach nie cofa się przed niczym- liczne romanse z żonatymi mężczyznami, manipulacja, szantaż i oszustwo- tak mniej więcej wygląda jej życie; jedyny rodzaj miłości jaki zna to okaleczona forma uczucia od matki, prostytutki, obecnie umierającej gdzieś w przytułku. I nie żeby jakoś bardzo to Marię obchodziło, bo przecież stara dziwka i alkoholiczka zasłużyła sobie na ten los. 
Jak to zwykle w takich opowieściach bywa, jeden krótki moment zmienia dalszy bieg historii bohaterki. Poznanie Leona- lotnika, męża Anny, brata Maksa (kochanka Marii) wyzwala w niej nieoczekiwane i nieznane kłębowisko emocji. Nie myślcie jednak, że cudownie niczym, nie przymierzając, ksiądz Robak z "Pana Tadeusza" stanie się nagle człowiekiem społecznie określanym jako "przyzwoity". Gdzie wiele uczuć, tam walka staje się jeszcze bardziej bezwzględna.

Jeżeli lubicie książki obyczajowe, o układach międzyludzkich i emocjach, to dobra pozycja na jeden długi, lutowy wieczór. Najbardziej podobała mi się chyba pointa, bo nie przyniosła happy endu. Powieść nie skończyła się naiwnie szczęśliwie, czyli tak jak większość pozycji traktujących o miłości w wymiarach wszelakich. Dlatego wystawiam ocenę pozytywną, takie 6,5/10 . Mocne. 

Spacer od "autorów niemieckich" w głąb Książnicy doprowadził mnie do "Skandynawii". A tu już raj dla miłośników kryminałów. Czyli na przykład dla mnie. 


Okej, przyznaję ze wstydem, że to pierwsza pozycja Mankella na którą natrafiłam. Jedynie wersje telewizyjne przygód Wallandera obiły się kiedyś o oczy. A to i tak dawno temu i nieprawda...ale skoro Szwed, to książki z dreszczykiem pisze nieźle! Tak właśnie założyłam i się nie rozczarowałam.

Lubię klimat skandynawskich morderstw, śniegi, lasy, lód. Poczucie kompletnego osamotnienia, mrok, tajemnica...to wciąga. Dlatego też uważam taką scenerię za perfekcyjną do rozegrania zbrodni, w wyobraźni autora oczywiście. 
Nie inaczej w powyższej książce- morderstwo samotnie mieszkającego emerytowanego inspektora policji otwiera istną Puszkę Pandory związaną z przeszłością ofiary. Nazistowskie Niemcy we współczesnej Szwecji, komplikacja tropów, druga ofiara, brak motywu...i dwóch policjantów próbujących rozwikłać zbrodnie. Jeden- z obowiązku, drugi- dla zabicia czasu i czarnych myśli, gdyż niedawno dowiedział się o poważnej chorobie. Postawa jak najbardziej dla mnie zrozumiała; najlepszym sposobem na problemy, które od nas nie zależą jest zaangażowanie się w coś innego bardzo mocno, tak, by mogło nas pochłonąć bez reszty i pozbawiło myślenia. Tak jak bohater "Powrotu...". 

Dobry kryminał to dla mnie taki, który wciąga i pozycja Mankella zdecydowanie spełnia ten wymóg. Zakończenie nie było co prawda zaskoczeniem- miałam swój typ mordercy- ale ostatnio zdarza mi się to coraz częściej. Dochodzę do wniosku, że po przeczytaniu pewnej ilości książek sensacyjnych człowiek wykształca w sobie coś a'la "zmysł detektywa", intuicję i od pewnego momentu po prostu potrafi przewidzieć końcówkę sprawy.
Tak czy inaczej, ciekawa fabuła "Powrotu nauczyciela tańca" sprawiła, że pochłonęłam go dość szybko i sprawnie, pomimo rzekomych 500 czy 600 stron. Do pana Henninga na pewno jeszcze wrócę! 


wtorek, 25 grudnia 2012

#6- 50 twarzy Greya, E.L. James



Cześć Kochani!
Życie i brak czasu na czytanie zweryfikowało moje możliwości blogowe, mamy jednak Święta, chwilę na refleksję, posiedzenie przy kominku z dwoma kilogramami więcej za pasem i...tak! Na przewracanie kartek w książkach. 
Nie utożsamiajcie jednak świątecznego nastroju z tematem dzisiejszej notki, o nie. Kontrowersyjną pozycję, jaką chciałabym dzisiaj przedstawić pożyczyła mi Asia (dzięki!), czytając ją w pociągu z Poznania do Szczecina już planowałam co o niej powiem, znaczy- napiszę. A że pisanie mnie cholernie odstresowuje wiecie nie od dziś, wpis ten przyda się zarówno mnie, jak i, być może Wam- jeśli zastanawiacie się jeszcze czy po osławionego Greya sięgnąć warto. 

Fabuła to nie jest mocna strona pierwszej części trylogii "50 shades of Grey", którą brytyjska pisarka E.L.James (nawiasem mówiąc- przykładna żona i matka dwójki dzieci) zaczęła wydawać  w 2011 roku. Szczerze powiedziawszy, odnoszę wrażenie, że James jest fanką sagi "Zmierzch", bo niektóre wątki ewidentnie przywodzą na myśl powieści Stephanie Meyer. Tak, przyznaję się bez bicia (w kontekście Greya sformułowanie jakże adekwatne), CZYTAŁAM ZMIERZCH, i to w oryginale, jako spożytkowanie prezentu gwiazdkowego od rodziny z Anglii. Perfekcyjne odmóżdżenie. Podobieństw jest więc mnóstwo- młoda, z pozoru skromna dziewczyna (21-letnia studentka Anastasia), która o życiu wie tyle co nic, a o i miłości i seksie jeszcze mniej, napotyka na swej drodze zabójczo przystojnego i zabójczo pokręconego Christiana Greya (och, należy oczywiście wspomnieć, że facet jest milionerem, lata prywatnymi samolotami i wcale nie ma jak Hugh Hefner osiemdziesięciu lat, tylko 27). Brzmi znajomo? Facet przestrzega Anę, że jest niebezpieczny, wywołuje tym kompletnie przeciwny skutek, dziewczyna wpada po uszy, on też nie pozostaje dłużny, bo swoją zazdrością i zalotami przebija standardowy podryw, co świadczy o iskierce nadziei dla tej pary. Bajka o Kopciuszku w kolejnej słodkiej wersji? Bynajmniej.

Christian Grey to mężyczna "pięćdziesięciu odcieni szarości". Co najmniej połowę z tych odcieni stanowią jego upodobania seksualne- dużo, mocno, ostro, nietypowo. Bondage, Discipline, Domination, Submission, Sadism and Masochism (Związanie, Dyscyplina, Dominacja, Uległość, Sadyzm i Masochizm- angielski akronim BDSM)- tak, to jego świat, życie w którym może kontrolować wszystko i wszystkich, nawet w sypialni (czy może Czerwonym Pokoju Bólu). Nie potrafi zrezygnować ze swoich obsesji, a ma ich cały wachlarz do wyboru- od natręctw związanych z jedzeniem (partnerka musi jeść regularnie i dużo), przez podpisywanie umów o poufności związku, które mają moc prawną, aż po psychozę związaną z dotykaniem jego ciała.
Czy Ana zgodzi się na dziwny układ, w którym On będzie Panem, a Ona- Uległą? Zdradzanie pointy to jak zabieranie dziecku Mikołajowych prezentów, więc skupię się raczej na wartości literackiej powieści.

Język literacki u E.L.James kuleje. Jest tak prosty, że pozwala na zrozumienie książki nawet mniej wyedukowanym warstwom społecznym, co w trakcie czytania bywa bardzo wkurzające. Mnie najbardziej rozbawia określenie "moja wewnętrzna bogini" oraz "jęczę"- nie liczyłam, ale możliwe, że pojawiają się one przez przeszło 600 stron polskiego tłumaczenia najczęściej. Z drugiej strony- jeśli opisuje się orgazm głównej bohaterki co kilka stron, to jakim synonimem owe "jęki" zastąpić? Ciężki orzech do zgryzienia, ale lekcji z szukania wyrazów podobnych w słowniku języka angielskiego autorka powieści ewidentnie nie odrobiła.

Drugą kwestią jest skoncentrowanie wątku na Anie i Greyu. Poboczne nurty w książce kuleją, w zasadzie- nie występują w ogóle. Dwójka głównych bohaterów, ich marzenia, pragnienia, rozterki, dużo seksu- inne postacie występują wyłącznie jako tło dla wydarzeń studentka-milioner. Ubolewam, bo w tym kontekście książka jawi się jako jednowymiarowa i po prostu płytka.

Kontrowersja. Tak, tutaj pozostaniemy chwilę dłużej. Opisy sado-masochistycznego seksu, ociekającego perwersją, często poniżeniem...nie każdy Czytelnik jest gotowy znieść te wywody, czasem zaczynają one bawić, czasem brzydzić. Niewątpliwie jednak w głowie pojawia się kilka ważnych refleksji:
-Czy ja byłabym/byłbym w stanie nagiąć się tak dla dobra i zaspokojenia ukochanej osoby?
-Co mnie kręci, co mnie podnieca? (Do kwestii tej wrócę za chwilę)
-Jak dzieciństwo wpływa na całe nasze przyszłe życie (trauma z dzieciństwa przejawiająca się w dorosłym życiu seksualnym)
Pomimo całej pornografii i słabej fabuły zawartej w "50 shades of Grey", autorka- może świadomie, może nieświadomie- porusza bardzo ważne tabu i prawdopodobnie to właśnie dlatego jej książka osiągnęła taki sukces. Pozwala nam zastanowić się na chwilę nad faktem, że ludzkie upodobania bywają naprawdę różne, a nasze pierwotne potrzeby i żądania często bywają w cieniu, tłumione przez to, że wstydzimy się je zrealizować. Anastasia Steele, glówna bohaterka powieści, odkrywa w sobie takie pokłady seksualności, że zaczyna to ją przerażać. Co więcej, czuje podniecenie uczestnicząc w dziwnych zabawach Christiana, godząc się na ból i poniżenie...mieszanka wrażeń oszałamia. Możemy więc zastanowić się, czytając powieść E.L.James- czy mi by się to podobało? Co jest dla mnie w łóżku (i poza nim) tak zwaną granicą bezwzględną? Czy mamy granice względne? Ile jesteśmy w stanie znieść i czego jeszcze w życiu nie odkryliśmy? Jestem przekonana, że wiele kobiet i wielu mężczyzn po lekturze tej zdecydowanie erotycznej powieści zdecydowało się na eksperymentowanie i za to brytyjskiej pisarce chyba należy podziękować.

Nie zachęcam nikogo do przeczytania tej książki ani nie odradzam jej również. Bardzo daleko jej do literatury z górnej półki, ale nadaje się idealnie na podróże wszelkimi środkami komunikacji jako czytadło "lekkie", trochę gorszące, trochę wywołujące wypieki na twarzy. I trochę z drugim dnem, skłaniające do ciut głębszych przemyśleń. Ale może to tylko mnie, bo lubię nadinterpretacje. 

Na koniec cytat kolegi, kiedy powiedziałam mu, że piszę o Greyu: 
"Boże, jaka głupia książka.
Tylko fetysze gościowi w głowie i dominacja.
Nawet ja chcę więcej czułości.
I jak można opisywać takie kłamstwa, że kobieta po seksie zemdleje z ekstazy?! PO TYLU ORGAZMACH?!
Autorka musiała być naprawdę niedopieszczona przez całe życie, żeby takie bajki wymyślać." (Tomasz, made my day)

WESOŁYCH ŚWIĄT!

PS: Mój Mikołaj spełnił moje oczekiwania i przyniósł mi "Los powtórzony" ukochanego Janusza Leona Wu. Czekajcie na notkę! Pozdrawiam bardzo ciepło.




sobota, 3 listopada 2012

#5- Nostalgia Anioła, Alice Sebold


Permanentnie uciekający czas, czyli tik-tak, zegarek tyka, a ja wciąż nie mam okazji wybrać się do księgarni. Mogę Wam za to polecić melancholijną lekturę na dłuższy jesienny wieczór, nie wiem czy poczujecie się po niej lepiej, czy gorzej, ale wyciąganie z chandry to nie moja broszka (no, może troszeczkę, drzwi mam zawsze otwarte i dużo herbaty też się znajdzie). Jestem od polecania książek godnych uwagi. W jakimś przebłysku, rzucie oka na półkę, przypomniałam sobie o powyższej pozycji. 

Miejsce "pomiędzy", nie czyściec, nie piekło, nie niebo, chociaż najbliżej mu chyba do nieba właśnie. Spełnienie wszelkich życzeń, kreowanie nowej, fantazyjnej rzeczywistości, w której możesz mieć wszystko, czego zapragniesz. Oprócz...no właśnie. Normalnego, ziemskiego życia. Co raz śmierć zabierze, tego nawet najlepszy Bóg nie zwróci.
Na tle takiej właśnie konwencji przedstawiona jest główna bohaterka książki Alice Sebold, Susie Salmon. Kiedy Susie mówi do nas, czytelników- jest już martwa. Brutalnie zgwałcona i zamordowana przez sąsiada w wieku zaledwie czternastu lat, okupuje przestrzeń niczyją, jest duchem, tytułowym aniołem, który ze swojej prywatnej chmurki przygląda się rodzinie i dawnemu życiu. Stara się im pomóc, czasem ostrzega przed niebezpieczeństwem, chce, aby odkryli prawdę o jej śmierci (tak jak większość psychopatów sąsiad-pedofil sprytnie zaciera ślady).  Przede wszystkim jednak dziewczynka tęskni: za młodszym braciszkiem pytającym nieustannie "Gdzie jest Susie?", za matką, która popada w depresję, za ojcem, który współpracuje z policją i jako pierwszy przyjmuje do świadomości myśl, że zaginiona córka nie żyje. Zazdrości młodszej o kilka lat siostrze, która ma okazję przeżyć przygody dorastania, idzie z chłopakiem na randkę do kina, planuje przyszłość- rzeczy, które Susie zostały brutalnie odebrane. Ze swojego "pomiędzy" obserwuje pierwszą nastoletnią miłość, wspomina ich pierwszy i jedyny pocałunek, chce przeżyć więcej, więcej, więcej. A może zdarzy się cud i chociaż na chwilę uda jej się powrócić na niebieską planetę? Wiara czyni dużo. Nawet aniołom należy się przecież krótka chwila ludzkiego szczęścia. 

Autorka książki wie, co opisuje, będąc w wieku podobnym do bohaterki, sama została zgwałcona. Powieść stanowi próbę rozliczenia z własnych traum oraz (jak odnoszę wrażenie) podziękowania, że jej osobista koszmarna historia zakończyła się mimo wszystko lepiej, niż historia Susie. Nie mogę powiedzieć, że "Nostalgia" to książka smutna. Na pewno-skłania do refleksji, na pewno- wywołuje łzy (przynajmniej u osób, które się wzruszają na filmach i książkach, ja do takich osób zdecydowanie należę i nie wstydzę się tego oficjalnie przyznać), ale niesie ze sobą jakieś pozytywne przesłanie. Uczy, że dopóki mamy to ziemskie życie, powinniśmy je wykorzystywać do ostatniej kropelki, bo nigdy nie wiemy co spotka nas za rogiem, wracając z uczelni czy, tak jak Susie Salmon, na polu kukurydzy i to z ręki osoby znajomej. 
Mówiąc bardzo kolokwialnie, pozycja mądra, "ładna", idealnie dopasowuje się do klimatu ostatniego, listopadowego święta. 
Polecam serdecznie. 
Z pozdrowieniami, czerpcie swoje życie garściami, 

Karolina

piątek, 19 października 2012

#4-Mendoza in progress



Okej, zaniedbuję się bardzo mocno z pisaniem. I na czytanie nie mam czasu tym bardziej, toteż dzisiaj krótko, raczej z pytaniem niż z recenzją. Ale coś wrzucać trzeba, bo wchodzicie, czytacie, a tu nihil novi. Thanks God that's Friday! Relaksujmy się

Trafiła w moje ręce ta powyższa książeczka, stanęłam na jej 150-tej stronie, poczytując głównie w autobusach/pociągach/komunikacji miejskiej. Mendoza jak Mendoza- jego styl trzeba lubić, żeby czytać. Na początku ciężko brnęłam przez stronniczki, ale potem akcja nabiera tempa. I oto pytanie do Was: czy ktoś zetknął się z "Miastem Cudów" i może na jego temat wypowiedzieć się pozytywnie bądź negatywnie? Książka nie jest moja i nie wiem czy będę miała czas ją dokończyć, dlatego wolę zapytać. Warto, anybody?

Pozdrawiam Was bardzo piątkowo, bawcie się dobrze na imprezach, nie pijcie za dużo, a w sam raz! Niedługo jakiś konkret, obiecuję. 

PS: Nuta niezawodna na początek weekendu.